lip 29, 2009
Rumuńskie wspomnienia – Sfântu Gheorghe i Delta Dunaju
Podczas każdej podróży zdarzają się momenty lepsze i gorsze. Te drugie często są związane z rozminięciem się oczekiwań z tym, czego naprawdę na miejscu doświadczamy. Tak właśnie było w naszym przypadku z Deltą Dunaju i maleńką wioską u jej ujścia, czyli Sfântu Gheorghe. O tym, jak owe wyobrażenia wyglądały, można przekonać się tutaj. Ja skupię się na ich konfrontacji z, niejednokrotnie dość brutalną, rzeczywistością.
Dostać się do Sfântu Gheorghe można jedynie drogą wodną z Tulczy. I to nie zawsze, kiedy by się tego chciało, bowiem promy kursują tylko trzy razy w tygodniu w każdą stronę (dla informacji podam tylko, że do Suliny, która leży w ujściu środkowej odnogi delty, liczba ta zwiększa się do pięciu). Ogólnie statki dzielą się na szybkie (czyli wolne) za 39 lei i normalne (czyli, jak mniemam bardzo wolne) za 30 lei. Biorąc pod uwagę, że danego dnia odpływa tylko jeden z nich, wielkiego wyboru w gruncie rzeczy nie ma. Organizacja transportu jest typowo rumuńska, czyli nie bardzo wiadomo gdzie co płynie, po co i za ile. Najlepiej w tym wypadku obserwować autochtonów, którzy całymi rodzinami z wielkimi siatami sadowią się przy promie, który niechybnie zaraz wystartuje. Akurat ilości ich podręcznego bagażu nie ma się co dziwić, zważywszy że szansę na wydostanie się z wioski mają całe trzy razy w tygodniu a podróż trwa ponad cztery godziny.
Czas ten można spędzić popijając piwko z lodówki (ulubiony sposób większości męskiej populacji promowej) lub też podziwiając mijane widoki. Te ostatnie nieodmiennie przywodziły mi na myśl brzegi jeziora w Mikorzynie, z tym że te ostatnie są nieco bardziej urokliwe. Krótko mówiąc z pokładu promu wiele ciekawego nie zobaczymy. Nie chciałbym w tym miejscu sugerować, że w Delcie Dunaju nie ma interesujących przyrodniczo miejsc. Być może są. Aby to sprawdzić, należałoby jednak wynająć łódkę i spróbować pobuszować nieco w mniejszych kanałach delty, na co nam nie starczyło już cierpliwości (ale o tym później).
W tym miejscu chciałbym się cofnąć o chwil kilka, do momentu kiedy oczekiwaliśmy na odpłynięcie promu. Wtedy właśnie zaczepiła nas kobieta, pytając czy nie szukamy kwatery w Sfântu Gheorghe. Odpowiedzieliśmy, zgodnie z prawdą, że tak, na co ona wręczyła nam świstek papieru z imieniem i adresem swojej matki, która to wynajmem pokoi się trudni. Kiedy prom szczęśliwie dotarł na miejsce, pierwszym co zdarzyło się na suchym lądzie było spotkanie z Mihaelą, o której (jak łatwo się domyślić) pisałem przed chwilą. Była to osoba nieco napastliwa i widać było, że na wynajęciu pokoju bardzo jej zależy, co powinno wzbudzić nasze podejrzenia, ale uśpiła je niska cena, bo jedyne 50 lei za pokój. W tej sytuacji po chwili marszu znaleźliśmy się przed całkiem ładnym domkiem z niewielkim tarasem, a po kolejnej w całkiem nieładnym pokoju. Mając w pamięci ceny, które podawała nam pani w informacji turystycznej w Tulczy (pokój od 80 lei) postanowiliśmy się jednak skusić i zapłacić za cztery dni z góry, co Mihaelę wyraźnie ucieszyło.
Oczywistym jest, że po dłuższym pobycie w miastach i w górach pierwsze nasze kroki skierowaliśmy nad morze. Według naszej gospodyni w tym celu powinniśmy przejść około dwóch kilometrów. Nie wiem, kiedy Mihaela ostatni raz była nad morzem, ale od tego czasu linia brzegowa przesunęła się o jakieś cztery kilometry. Tak długi spacer pozwolił nam uświadomić sobie, że w wiosce są inne możliwości zakwaterowania. Na przykład kemping, gdzie czysty, mały domek kosztował za noc… 50 lei. To oczywiście wyjaśniało, dlaczego Mihaeli tak bardzo zależało, żeby nas „zwerbować”. Podczas wędrówki w kierunku upragnionego morza udało nam się zapoznać z wieloma mieszkańcami wioski. Naszymi znajomymi zostały min. osły, krowy, byki, konie, indory i oczywiście wszędobylskie psy. Wszystkie te stworzenia chodziły sobie wolno po ulicach (właściwie piaszczystych dróżkach) niemal nie zwracając na ludzi uwagi. Przyznam, że dla takich mieszczuchów jak my, było to spore przeżycie.
Sama plaża specjalnie nas nie zachwyciła. Woda była dość brudna, podobnie jak piasek a całość nijak miała się do obrazu dziewiczej dzikości jaki wytworzyłem sobie wcześniej w głowie. Mimo to pierwszy dzień w Sfântu Gheorghe nawet nam się podobał. Uznaliśmy, że wszystko to jest częścią lokalnego folkloru i należy korzystać z niego pełnymi garściami. Zakupiliśmy więc bardzo drogie piwo i inne spożywcze utensylia w lokalnym sklepie (słabość zaopatrzenia winduje ceny) i usadowiliśmy się na ganku, gdzie spędziliśmy miły czas obserwując spacerujące drogą osły.
Wszystko to jednak zmieniło się następnego dnia, kiedy to zdarzyło się kilka rzeczy. Po pierwsze, wypad na plaże zakończył się kompletną porażką. Wraz z nami na piasku komfortowało się stado krów. Woda była jeszcze brudniejsza niż poprzedniego dnia a piasek nawiewał na ręczniki niemal je zakopując w ciągu kilkunastu minut. Kiedy zmęczeni tak specyficznie pojętym opalaniem udaliśmy się do wody, czekała nas kolejna niemiła niespodzianka. Po zanurzeniu stóp w morzu poczuliśmy, że jakieś bliżej niesprecyzowane żyjątka barwy białej i larwalnej konstytucji maszerują nam po skórze. Bardzo prawdopodobne, że były to larwy much. Nie muszę chyba dodawać, że to były nasze ostatnie chwile na plaży a decyzja o opuszczeniu Sfântu Gheorghe następnego dnia zapadła w tym samym momencie.
Na zakończenie tej jakże pouczającej historii wypada wspomnieć, że Mihaela nie była zbytnio chętna do oddawania wpłaconych wcześniej pieniędzy. To sprawiło, że odliczając smaczny obiad, za który my w rewanżu jej nie zapłaciliśmy, byliśmy na tej imprezie kilkadziesiąt lei w plecy. Uznaliśmy jednak, że jest to cena warta tego, aby wydostać się ze Sfântu Gheorghe tak szybko jak to możliwe, zwłaszcza że dzień zwłoki oznaczał dwa kolejne oczekiwania na następny prom.
Widać, ze nie ma Pan zbyt wielkiego pojęcia o miejscu do którego Pan trafił. Proszę spojrzeć choćby na link do wikipedii – wskazuje na Sfântu Gheorghe ale koło Braszowa. Jeśli rzeczywiście tam Pan trafił to nie dziwne, że było daleko do plaży…
W dniu poprzedzającym dzień „strasznie brudnej wody”, o której Pan pisze z takim obrzydzeniem morze było najzwyczajniej bardzo spokojne, przez co Dunaj rozlał się szeroko wzdłuż plaży nie napotykając oporu fal. Stąd inne zabarwienie, smak i konsystencja wody oraz nagromadzenie fragmentów roślin – takie rzeczy wszędzie się zdarzają, podobnie jak silny wiatr
Zapewniam również, że te przerażające „larwy much” na pewno by Pana nie zjadły, bo zazwyczaj to ludzie zjadają KREWETKI a nie na odwrót.
Co do krów, wystarczyło odejść kilkadziesiąt metrów dalej – nie biegają one dziko po całej plaży, tylko „stacjonują” małymi stadkami w 2-3 miejscach.
Ale dobrze, że te atrakcje szybko Pana stamtąd wywiały bo to nie miejsce dla ludzi, którzy nie potrafią docenić jego uroków. Następnym razem zapraszam do Constanty – na zatłoczonej i zaśmieconej plaży pełnej kebabów, rozwrzeszczanych bachorów i lansu na pewno świetnie się Pan odnajdzie
Witam!
Pierwszy raz spotykam się na Na Wschód z tak „uprzejmym” komentarzem. Postaram się odpowiedzieć przynajmniej równie uprzejmie.
1. Link w moim wpisie prowadzi czytelnika do Sfântu Gheorghe w okręgu Tulcea. Wiele można o mnie powiedzieć, ale po spędzeniu kilku dni w w Brasovie i dwóch w Tulczy, jestem w stanie odróżnić te miasta ze sporą skutecznością. Zdaję sobie sprawę, że istnieje również Sfântu Gheorghe koło Brasova i to właśnie miejsce jako pierwsze pojawia się w wynikach wyszukiwania. Nie zgadzam się natomiast z tezą, że „co pierwsze w Google, to autor miał na myśli”.
2. Co do spokojnego morza, jest to cenna uwaga. Nie zmienia to jednak faktu, że podobne warunki w przypadku plaży nie leżącej przy ujściu wielkiej rzeki nie wywoływałyby tak niefajnych skutków. W tym świetle teoria pod tytułem „takie rzeczy wszędzie się zdarzają” zaczyna nieco kuleć.
3. Napisałem wyraźnie, że „były to NAJPRAWDOPODOBNIEJ larwy much”. Ludzie zwykli używać tego magicznego słowa, kiedy mają przekonanie do do jakiegoś faktu, którego nie mogą jednak nazwać pewnością. Fakt, czy owe larwy mogłyby mnie zjeść, czy też nie, ma w kontekście komfortu kąpieli pomniejsze znaczenie. Kupa wszak człowieka zjeść nie może, a nie sądzę by ktokolwiek czerpał przyjemność z nurkowania w szambie. Nie widzę również, abym pisał gdziekolwiek o krowach hasających wesoło po plaży.
4. Jak powiedział (czy też raczej zaśpiewał) pewien mędrzec, zwany dalej Kazikiem Staszewskim: „są różne odcienie szarości, od czerni do białości”. To, że nie lubię kąpać się w brudnej wodzie, gdy po skórze chadzają mi niezidentyfikowane larwy nie znaczy, że preferuję wciskanie kebabu na zatłoczonej plaży wśród rozwrzeszczanych bachorów. Świat nie jest czarno-biały Drogi Panie. Być może Pana zaskoczę, ale możliwe jest wyrażenie odmiennej opinii w sposób, który adwersarza motywuje do dyskusji a nie wymiany złośliwości.
Tak czy siak, dziękuję za komentarz, pozdrawiam i zapraszam ponownie. Wkrótce na Na Wschód pojawi się słów kilka o Pana ulubionej Constancie. Będzie okazja się wyżyć.
Witaj Autorze;
Z relacji przebija zaskoczenie i pretensjonalizm.
Odnoszę wrażenie ze wybierałeś sie na Costa del Sol, a jakims dziwnym trafem wylądowałeś w Delcie Dunaju…
Nie chce wnikać czy były to larwy much czy krewetki-nie ma to tutaj specjalnego znaczenia, ale jesli jestes wytrawnym podróznikiem, to nie powinno cie dziwic ani jedno ani drugie..Troche dziwi Twoje zaskoczenie, w dzisiejszych czasach, w dobie rozwinietej komunikacji i internetu..
Przypadek z kwaterą to po prostu klasyka, nie tylko rumunska, nie tylko z delty. Trzeba miec troche wyobrazni i zdrowego rozsadku-i to zazwyczaj wystarcza, aby ustrzec sie przed takimi zdarzeniami…
Pozdrawiam i gratuluje stronki-sporo ciekawych informacji:)
Dziękuję za gratulacje i pozdrowienia!
Absolutnie nie czuję się wytrawnym podróżnikiem. Sporo rzeczy wciąż mnie zaskakuje i podejrzewam, będzie zaskakiwać. To odnosi się zarówno do potencjalnych krewetek, jak i do kwatery. Nie pierwszy to raz, kiedy łapię się na tym, że mogliśmy w podobnej sytuacji zachować się mądrzej. Chęć zrzucenia ciężkich plecaków, zmęczenie i inne czynniki powodują swoiste zaćmienie umysłu.
To, że z relacji przebija zaskoczenie było jak najbardziej zamierzonym celem autora. Wystarczy porównać relację z moimi wyobrażeniami na temat delty Dunaju, o co apeluję na początku wpisu (w tym kontekście złośliwości na temat Costa del Sol przemilczę). Nijak się tu jednak nie mogę dopatrzyć pretensjonalizmu (przynajmniej w słownikowej definicji).
Powtarzam raz jeszcze: nie jest moim celem zniechęcenie do zwiedzania delty Dunaju. Opisuję konkretny przypadek wizyty w tym miejscu, który może okazać się pomocny podczas planowanie podróży. Emocjonalnie i szczerze.
Mogłem oczywiście trafić na fatalne warunki, ale plaża i morze w Sfântu Gheorghe były najgorsze ze wszystkich czarnomorskich plaż, jakie zdarzyło mi się odwiedzić (Rumunia i Krym).
Pozdrowienia!
witam
chyba to bedzie po polowie, jezdze w delte od 77 roku no i bylo i jest tam roznie zalezy kto co oczekuje plaza rotrywka to Sulina
ryby i ptaki Muhmadija rybne dobre restauracj e 3-2 Tulcza, jest co zlapac i podejrzec-ptaki.TO zalezy kto co lubi
aha jeszcze zanim sie cos kupi trzeba obejrzec czy warto i nie placic z gory, pozdrawiam
Witam!
Faktycznie, dla ornitologów Delta Dunaju to jest raj A jeśli chodzi o płacenie z góry, też racja. Choć z perspektywy czasu naszą kwaterkę wspominam dość miło. Zwłaszcza klimatyczny ganek przed domkiem.
Pozdrowienia!