cze 22, 2009
Rumuńskie wspomnienia – Brasov
Ponieważ nasza podróż po Rumunii przebiegała początkowo dokładnie według planu, bardzo szybko przenieśliśmy się do Brasova. Zostawiliśmy za sobą budzący sprzeczne uczucia Bukareszt, aby znaleźć się w miejscu, które reklamowane jest jako jedno z najładniejszych rumuńskich miast. I przyznać trzeba, że taka reklama jest jak najbardziej na miejscu.
Brasov oddalony jest od Bukaresztu o nieco ponad 150 km, którą to odległość przebyliśmy minibusem. Droga przecina łuk Karpat ciągnąc się stromymi i dość groźnie wyglądającymi serpentynami. Przekroczenie górskiego łańcucha oznacza w tym przypadku wkroczenie na teren Siedmiogrodu, którego Brasov jest jednym z głównych ośrodków miejskich. Samo miasto położone jest w dolinie, co nie tylko mocno dodaje mu uroku, ale również (jak mniemam) w dużej mierze uchroniło je przed zapędami komunistycznych planistów. Starówka wypełnia bowiem naturalne zagłębienie na tyle szczelnie, że dobudowywanie czegokolwiek praktycznie nie wchodziło w grę. Nie zmienia to oczywiście faktu, że nowa część Brasova stworzona została według najlepszych rumuńskich, komunistycznych standardów, co oznacza, że jest po prostu brzydka.
Zaraz po „wylądowaniu” w Brasovie zostaliśmy zaczepieni przez kobietę oferującą kwatery. Zdecydowaliśmy się na pokój z łazienką i kuchnią w cenie 120 lei za dobę. Decyzja była tym łatwiejsza, że punkt informacji turystycznej na dworcu okazał się… kioskiem z gazetami. Kwatera położona była w starej części miasta, poza obrębem dawnych murów miejskich, czyli w miejscu gdzie dawniej nie pozwalano osiedlać się Rumunom (w obrębie murów zamieszkiwali Sasi). Okolica była bardzo malownicza, wąskie uliczki i małe domki tworzyły wakacyjny klimat a do Starówki można było dojść w 15 minut.
Brasov jest miastem wyjątkowo ładnym, co rzuca się w oczy zwłaszcza, jeśli właśnie opuściło się Bukareszt. Spore wrażenie robi Stary Rynek, otoczony urokliwymi kamienicami, pełen piwnych ogródków, kawiarni i restauracji. Również otaczające go ulice prezentują się bardzo przyjemnie, zachęcając do krążenia wokół i odkrywania coraz to nowych miejsc. To samo można zresztą powiedzieć o innych flagowych zabytkach Brasova. Nam przypadła do gustu zarówno ciemna bryła słynnego Czarnego Kościoła jak i delikatna sylwetka kościoła św. Mikołaja. Niewątpliwą atrakcją miasta jest również kolejka, którą można się dostać do punktu widokowego na pobliskim wzgórzu. Umieszczony w pobliżu wielkiego napisu „Brasov” (podobnego do znanych wszystkim liter „Hollywood”) taras pozwala podziwiać panoramę miasta i otaczających je wzgórz.
Z pełną świadomością, że dołączam się do sporego tłumu, polecam Brasov, jako miejsce które koniecznie trzeba odwiedzić, będąc w Rumunii. Dla tych natomiast, dla których jest to niewystarczająca rekomendacja, załączam kilka zdjęć tego sympatycznego miasta.
Bardzo ciekawy blog i super relacja z wyprawy do Rumunii. Dziękuję i czekam na jeszcze. Może coś o miejscowej kuchni, bo dość mało jest znana… W zeszłym roku litewska mnie zachwyciła, ciekawa jestem jak będzie z rumuńską
Najbardziej mnie cieszy jednak, że Rumuni są pozytywnie do nas nastawieni, bo przyznam, że trochę obawiałam się tej egzotycznej, jak dla mnie, podróży. Szczególnie, że trasa przed nami bardzo długa, a samochody bywają zawodne… Ale za to więcej można zobaczyć, coś za coś W każdym razie już nie mogę się doczekać.
Pozdrawiam
Dzięki.
Właściwie noszę się z zamiarem żeby coś skrobnąć o miejscowej kuchni właśnie. Myślę, że w najbliższym czasie na Na Wschód pojawi się Rumunii odsłona kulinarna.
Pozdrawiam!
To super, mam nadzieję, że jeszcze przed moim wyjazdem
Uwielbiam próbować regionalnych kuchni, a dobrze jest wiedzieć co jest co. Szczególnie, że na zrozumienie i wyjaśnienie w knajpach raczej nie ma co liczyć. Już na Litwie było dość egzotycznie, ale tam szło się dogadać, Litwini całkiem nieźle znają polski, a po angielsku też trochę gadają, więc było łatwo. Obawiam się, że w Rumunii, tak łatwo nie będzie
Jeśli chodzi o porozumiewanie się, to nie jest chyba tak źle. Większość młodych Rumunów zna angielski. Choć rzeczywiście menu w restauracjach i knajpach często jest tylko rumuńsku, co sprawia że zamawianie odbywa się niejednokrotnie na „chybił trafił”. No ale cóż, takie to już uroki podróżowania.
P.S. A odnośnie litewskiej kuchni, uważam wkładanie żółtego sera do naleśników za bardzo smaczny pomysł.